Jesienią 1951 r. Janusz Cyfrowicz został skierowany do Oficerskiej Szkoły Lotniczej nr 4 w Dęblinie. Wraz z kolegą zameldował się u szefa służby zdrowia.
- Przyjął nas bardzo miło, mówiąc jednocześnie: połaźcie sobie po garnizonie i potem zameldujecie się u mnie - wspomina pan Janusz.
Oficer zawsze ogolony
Kiedy wyszli, wpadli na komendanta garnizonu.
- Twierdził, że nie oddaliśmy mu honorów. Poszedł ze skargą do naszego szefa. Po pewnym czasie przeleciał obok nas jak burza i zniknął na ulicy - opowiada Cyfrowicz.
Okazało się, że szef stanął w ich obronie.
- Dowiedzieliśmy się, że szef zmieszał kapitana z kurzem, wskazując mu, że ma uczyć młodych oficerów, a nie zwracać im uwagę o byle co - relacjonuje. Wiedząc, że ktoś stanął w ich obronie, młodzi oficerowie poczuli się pewniej.
OSL nr 4 składała się z lotniska w Dęblinie i kilku lotnisk polowych. Janusz Cyfrowicz marzył o służbie na lotnisku polowym. Tak też się stało - został odkomenderowany do Podlodowa. Sztab jednostki mieścił się w starym dworku. Ambulatorium, które obsługiwał Janusz Cyfrowicz i w którym przyjmował pacjentów, znajdowało się w młynie. Mieściła się tam też jego prywatna kwatera.
Pewnego dnia dowódca eskadry powiedział po apelu:
- Znaczyć się, panowie oficerowie są wolni, porucznik Cyfrowicz zostaje.
Porucznik zameldował się u dowódcy, nie wiedząc, co przeskrobał.
- Znaczyć się, poruczniku Cyfrowicz, niech mi pan powie, jak często żołnierz się goli? - zapytał dowódca.
Porucznik sięgnął do brody - był nieogolony. Ale skoro padło pytanie, zaczął zgadywać. Raz w tygodniu? Dwa razy w tygodniu? Obie odpowiedzi według dowódcy były błędne. W końcu, żeby zadowolić dowódcę odpowiedział: codziennie.
- Nie poruczniku Cyfrowicz. Żołnierz jest ogolony zawsze! - odpowiedział dowódca. Więcej już nieogolonego porucznika nie widział.
Bitwa pod Wolą Blizocką
Jak przystało na młodego oficera, porucznik Cyfrowicz miał dziewczynę.
- W 1952 r. w liceum w Sobieszynie podczas zabawy karnawałowej poznałem piękną dziewczynę - wspomina. Mieszkała w Blizocinie.
- Z lotniska do mostku, na którym się spotykaliśmy, było 5 kilometrów. Gdy służba się kończyła, drałowałem przez las i łąki na spotkanie z nią - opowiada pan Janusz.
Pewnego razu zaprosił ją na zabawę w Woli Blizockiej. Dziewczyna spodobała się miejscowym kawalerom, więc zachciało im się zabawy w odbijanego.
- Ja, porucznik Wojska Polskiego, miałbym patrzeć jak obtańcowują moją dziewczynę? Nic z tych rzeczy! Kapela grała walca, a myśmy zapamiętale tańczyli - wspomina pan Cyfrowicz. O północy musieli opuścić zabawę. Trzeba było odprowadzić dziewczynę do Blizocina.
- Gdy tylko opuściliśmy budynek, zaczął się na nas sypać grad kamieni wielkości pięści. Dostałem jednym takim ładunkiem w nogę. Schowałem dziewczynę za siebie, wyjąłem z kabury pistolet i w kierunku rzucających wystrzelałem ponad ich głowami cały magazynek - opowiada pan Janusz. Nastąpiła cisza. Porucznik wziął kamień, wrócił na salę i z pistoletem w ręce uciszył kapelę.
- Takimi kamieniami rzucają tutaj w oficerów WP - pokazał kamień i rzucił go na podłogę.
Problem z wystrzelaną amunicją załatwił w oddziale, który pilnował skrzyżowania dróg w Moszczance - jego dowódca sięgnął do kieszeni i wręczył porucznikowi garść naboi.